Rzeczywiście, coś jest w tym o wybrańcach bogów, pipok.
A teraz - uwaga, będzie ściana tekstu. Ale po ponad czterech latach gry postacią, do tego najulubieńszą, chyba mogę, co? I tak mało kto pewnie dobrnie do końca. No ale jak się coś robi, to nie na akord, tylko po to, żeby było zrobione, że pozwolę sobie zacytować klasyka.
Arvense - Bojving. Znany też jako Boski Arwęs, Arwęsik, stary satyr, cholerny bawidamek, a także złośliwe bydlę. Trzykrotny Jarl Rodu Bojvingów. Kronikarz. Najbardziej kochał kobiety i Bojholm.
Pojawił się dnia 1472 w Malias. Tam też spotkał Elavethię i Joneletha, którzy pokierowali go do Bojholmu. Tam po niedługim czasie wstąpił do Rodu, głównie dzięki bojvińskiej kronice, która go w pełni zafascynowała. Początkowo pełnił funkcję wygadanego placowego błazna, który spał mniej niż inni i robił dużo zamieszania. W międzyczasie nawiązał wiele przyjaźni, z których najważniejsze okazały się te z Jukke, Jonelethem i Voytem. Pajacowi przybywało obowiązków, został też, o zgrozo, uznany za w miarę rozsądnego, a starszyzna powoli zaczęła wymierać, posypiać i skończyło się
dolce vita. Najpierw został koordynatorem prac na placu i kronikarzem, dalej Hegemonem Bojholmu, aż w końcu po raz pierwszy został wybrany Jarlem, nie mając nawet trzydziestki na karku. Władzy i politykowania nie znosił, uważając, że jest tyle milszych zajęć, jak na przykład emablowanie panienek, prawienie złośliwostek i komplementów czy też bujanie się po Bojholmie. Jednakże Ród i odpowiedzialność za niego nie dawały o sobie zapomnieć, naznaczając całe jego życie. Nie uważał się nigdy za dobrego Jarla czy nawet materiał na niego - brakowało mu wizji rozwoju, którą widział np. u Magnusa i Jukkego, obwiniał się również o wiele rodowych porażek i zaniechań. Ciężko mu też było na dłuższą metę utrzymać należną Jarlowi powagę. Sprawy świata zewnętrznego niezbyt go interesowały. Choć szanował i lubił wielu nie-Bojvingów, to jak to ktoś niegdyś określił - był bojholmocentrystą. Sprawdzał się jednak jako sprawny administrator i bojviński wujek dobra rada. Postrzegany jako jeden z największych bojvińskich pacyfistów, często zbyt zachowawczy i ostrożny w działaniach. Nigdy nie lubił zabijać - sam, pomimo nadzwyczajnej siły, walczył jak dupa wołowa. Często bywał złośliwy, bezczelny i sprośny, ale jakoś zawsze zostawało mu to wybaczone. Głównie dzięki poczuciu humoru i urokowi osobistemu. Miał słabość do kobiet, najczęściej odwzajemnioną. Szczególnie dotyczyło to młodych, ładnych, pyskatych panienek nierzadko sprawiających problemy, a także "kobiet po przejściach". By spełnić kobiece kaprysy i zachcianki, był w stanie wiele zrobić. To wszystko owocowało stosunkowo częstymi awanturkami, cichymi dniami, a czasem nawet obiciem ryja przez 'tą jedyną aktualną partnerkę'. Przezornie wiązał się więc na stałe jedynie z kobietami walczącymi niezręcznie.

Pierwszą jego młodzieńczą miłością była Shaera, która przy wstąpieniu do Rodu przyjęła imię Freydhys. Ukochana była kilka lat starsza od Arwęsa, dość słabego zdrowia, do tego po dość traumatycznych przejściach. Sprawy nie ułatwiało to, że Joneleth dostrzegł w niej eter i próbował uczynić swoją prawą rękę/następczynię. Freydhys źle znosiła gwar Bojholmu i spała coraz więcej. Po swojej kadencji jarlowskiej zdecydował się wyruszyć na morze długą łodzią w nadziei, że poprawi to stan ukochanej. Dotarł jednak tylko do Fortholmu, gdzie zastał go komunikat o Czerwonym Thingu i o tym, że Joneleth ma kłopoty - zawrócił do Bojholmu, jednak zastał już tam tylko ciało przyjaciela i zdrajców, a także bałagan, który próbował poskromić Jukke. Nie wypadało nie pomóc, został więc hegemonem. Freydhys zamilkła już zupełnie i zdawała się robić coraz słabsza, aż w końcu zmarła. Tutaj już zaczyna się los cantryjskiego Hioba, charakterystyczny dla każdej postaci, która pożyje trochę dłużej - umierają przyjaciele, miłości i wydaje się, że powstałych luk nie da się już zastąpić. Jednakże, Arvense zawsze coś trzymało przy życiu... jak to nazwać? Nie wiem. Najpewniej była to zasługa przywiązania do Rodu, bydlęcego uporu, a także wspaniałych kobiet, które spotkał na swojej drodze.
Kolejną z miłości jego życia była Oridia. Również po przejściach - kapitan zamknął ją na swoim statku i sobie poszedł, po czym nie pojawił się przez kilka lat. W końcu Oridia zdecydowała się odpłynąć i poszukać ratunku gdzieś indziej. Tak trafiła do Bojholmu no i zgadnijcie kto też ruszył jej pierwszy na pomoc... uczucie spadło na nich jak grom z nieba, sam związek również nie należał do najłatwiejszych zważywszy na silny charakter ukochanej. W tym oto czasie Jukke - brat wizjoner i najlepszy przyjaciel zarządził - koniec rządzenia, zrobiliśmy już swoje, dajmy szansę młodszym - bierzemy swoje kobity i płyniemy na emeryturę! Myśleli, że w ten sposób uda im się oszukać los wciąż serwujący im kolejne ciała przyjaciół do pogrzebania. Naiwni. Wycieczka w doborowym towarzystwie trwała przez wiele lat i było całkiem miło, Arvense jednak zżerała tęsknota za Bojholmem - stawał się coraz to bardziej marudny i to tak, że niejednokrotnie doprowadzał Jukkego do szewskiej pasji. Oridia również zaczęła przesypiać większość czasu... w końcu zdecydowali się wrócić do domu, już w powiększonym składzie. Bojholm zastali w opłakanym stanie - stolica została przeniesiona do Fortholmu, na miejscu zostali tylko Shen... i Arya Stark - mająca konszachty z duchami bojvińska pisarka specjalizująca się czarnym humorze i cyniczka. Pozorna jednak.

Na dzień dobry Arwęs dostał od niej po ryju, natomiast chwilę później natomiast rzuciła mu się na szyję. Jak wyjawiła mu kilka dni później, była w nim zakochana niemal od chwili pojawienia się w Bojholmie i czekała na niego dwadzieścia lat, jak ta Penelopa. W międzyczasie zmarła Oridia i Arvense przestał widzieć w Aryi jedynie jedną z młodszych siostrzyczek. Nasi emeryci poważnie poróżnili z Fortholmem. Konflikt niby został zażegnany, ale w końcu tamtejsza ekipa zebrała się i zniknęła po angielsku, co Arwęs również mocno przeżywał. O ich losie dowiedział się dopiero podczas ostatniej podróży do Vlotryan. Kondycja Rodu nie była najlepsza, Arvense pojarlował przez dwie kadencje i zdawało się, że Ród zaczyna się odradzać - pojawiło się wiele niezłych postaci chcących pociągnąć dalej wózek z napisem "Bojvingowie". Z ulgą oddał władzę w inne ręce, przymierzając się do drugiej, tym razem już prawdziwej emerytury. Miał zamiar odkurzyć pióro i na poważnie zająć się pisaniem, spisując pozostałe części swojego pamiętnika, a także dzieje Rodu. Niestety, nic z tego nie wyszło. Plany jego następców, a także ich wykonanie sprawiły, że zupełnie osiwiał i wcale nie miał mniej roboty. W sposób mniej lub bardziej naturalny poginęło wielu członków Rodu, z którymi wiązał duże nadzieje. Kolejnym dotkliwym ciosem okazała się śmierć Aryi. Przeżyli ze sobą ponad 40 lat. Arvense miewał chwile zwątpienia, szczególnie po ostatnich traumatycznych wydarzeniach, jednakże starał się nimi nie dzielić i dalej zachowywać po arwęsowemu - przez te wszystkie lata stał się swego rodzaju symbolem Rodu i nie mógł wypaść z roli, jakiej się podjął: jak sam mówił w przypływie pijackiej weny - błazen musi tańczyć zawsze, nawet nad krawędzią przepaści. Nie składał broni. Chcąc zrobić cokolwiek, wyruszył do Vlotryan, by tam poświecić oczami za ród i rozpatrzyć się w sytuacji. Podczas tej podróży spotkała go największa chyba niespodzianka w życiu. Starym dziadem bliżej zainteresowała się Roena, również mocno pokrzywdzona przez los, który przedwcześnie zabrał jej ukochanego. Okazała się ona być pełną ciepła, ale też i aldurejskiej dzikości kobietą. Oboje stali się niemal nierozłączni i wbrew dramatycznej różnicy wieku Arvense znalazł ukojenie w jej ramionach. Dzięki niej znalazł siłę i chęci do dalszego działania - miał dużo planów, których nie zdążył wcieelić w życie. Pomimo fatalnych okoliczności cantryjski Hiob umarł szczęśliwy w wieku 94 lat - w chwili wpadnięcia Łowców do Domu Zjednoczenia drzemał sobie smacznie, trzymając swoją ukochaną na kolanach. I byłoby całkiem romantycznie, gdyby nie fakt, że toporem urżnięto mu łeb przy samej dupie. Nie można było bełtem z kuszy? Do tego uczynił to człowiek, powołujący się na Mysza, co było już całkiem groteskowe.

Tak czy inaczej:
"...and if a ten ton truck
kills the both of us
to die by your side
well, the pleasure, the privilege is mine"
Dzięki, Sarna.

Arvense był postacią, która grała się sama. Po prostu był. Dziękuję za wszelkie ciepłe słowa, które już tu padły, i płaczki.

Poświęciłam mu jakieś 90% czasu spędzonego w Cantr. I tutaj ciekawy przypadek - policzyłam, że grałam nim dokładnie 1468 dni, a właśnie dnia 1468. zarejestrowałam się w grze - wynika z tego, że przeżył dokładnie połowę Cantra.

Był swego rodzaju pamięcią Rodu, niestety większości nie zdążył przelać na papier, choć miał bardzo rozległe plany. Masa wiedzy, wspomnień zginęła wraz z z nim. I właśnie tego chyba mi najbardziej szkoda. Oczywiście, oprócz zabitych postaci z jego otoczenia. Sam Ród często doprowadzał mnie jako gracza do ciężkiej cholery... no ale taki już urok Bojvingów. Od pewnego czasu liczyłam się ze śmiercią Arvense, a gdy w końcu nastąpiła, odczułam drobną, choć bolesną ulgę, że już nie będę się musiała szarpać z tymi bucami.

Dziękuję za grę i wspólną zabawę niemal wszystkim. Zbyt wiele świetnie odgrywanych postaci Arvense spotkał na swojej drodze, bym mogła je wymienić w tym nekrologu. Oprócz wspomnianych wyżej, chciałabym również szczególnie podziękować za:
Sigridę - najukochańszą siostrę, która towarzyszyła mu może nie od samego początku, ale do samego do końca i owszem. Czuł się z nią mocno i związany, a także odpowiedzialny za jej los, szczególnie, że była wybranką serca dwóch postaci, z którymi łączyły go najmocniejsze z możliwych więzy przyjaźni. Zawsze była blisko, dzieląc i radości, i, częściej niestety, smutki.
Cleo - towarzyszkę poznaną podczas pierwszej 'emerytury', z którą spędził wiele miłych chwil na statku i od której zarobił parę mistrzowskich guzów stalowym garem. Coś już zaczęło między nimi kiełkować. Coś więcej, niż tylko przyjaźń. Miał nadzieję, że się jeszcze spotkają, a także wyrzuty sumienia, że ją wystawił w dość słabym stylu.
Hallfreda, Magnusa, Gregora, Aerię, Voyta - fajnie było być młodszym Bratem, szkoda, że tak krótko.
Yngvara - ukochanego synka, wychuchanego od newspawna, który początkowo nie do końca jarzył o co chodzi z jakimiś tam projektami.
Ainikki i Islenn - pomimo wszystkiego, nigdy nie przestał ich kochać. Żałował później wielu swoich niepotrzebnych słów.
Towarzystwo z Edenu - Deghara, Magentę, Fezant - co do ostatniej, to miał nadzieję, że opiła się we vlotryańskiej gospodzie (brawa za pomysł prowadzenia i wykonanie) jak nigdy w życiu na jego koszt.
Amedię, Łukasza, Nelę i Thomasa Fiska - nie do wiary! Niektórych Vlotryańczyków da się polubić. Ba, Thomasowi nawet można zaufać.
Lidię i Pozora - najlepszych "sąsiadów".
Enrinę, Vetirę, Ejanę i (sic) Ulę - nie-Bojvingi, lecz swego rodzaju arwęsowe córeczki, które dostały po imieniu oraz po paru gratisach, choć liczyły na więcej i zdarzało im się na nim zawieść.
Fujiko - za zaszczyt wyprawienia jej w wielki świat, który niedługo potem leżał u jej leniwych i uroczych stópek obutych w pewne pantofelki.
Vargę i Vardę - których starał się nie pomylić, będąc powiernikiem i przyjacielem obu. Obok Shurq najbardziej kochane Siostry z młodszego pokolenia. Dla Vardy specjalne ukłony za reaktywację kroniki, uporządkowanie notatek i zabawy z językiem bojvińskim. BTW - Agent, dwa razy mnie brzydko w trąbę zrobiłeś, parszywcu.
Shurq - za boskie stopy, szurkowatość i wzięcie najgorszego gówna z możliwych na swoje barki
Kamelię Mosth - za uroczą rozmowę o przystawkach na zimno i nie tylko podczas zimnej wojny.
Finntana - za nauczenie nowego, uniwersalnego i pożytecznego zamordkowego pozdrowienia pt.
"kiss my ass"Dismunda, Artenora, Eryka Ronnegana i Vigo - za szorstkawe przyjaźnie i rozczarowania.
Frekila - może i największego pisarza polskiej strefy; cieszę się, że ich drogi się skrzyżowały
Kurenai i Wacnega - za ostatnie ognisko i spirytowe toasty w życiu oraz możliwość wprawiania ich obojga w permanentne zakłopotanie. Biedna Kurenai, niewinna jako ta lilija, nawet nie zdążyła się oburzyć o posądzenie jej o bycie kochanicą Arwęsa.

Był nekrolog, były podziękowania, teraz będzie i wiązanka, i gorzkie żale. Ice-Man, ty [...]. Dzięki za rozwalenie gry. Ponad cztery lata poszły się paść. I pewnie jakoś lepiej przeżyłabym to, gdyby chodziło jedynie o starcze zmiany zwyrodnieniowe w mózgu Orma, które spowodowały, że nagle z poczciwego, maliasowskiego, przysypiającego i pykającego fajeczkę 'wujaszka Orma' stał się bojvińskim
jaszczombiem. Dałam się nabrać, to też, ale niestety przy okazji po prostu kręciłeś grube, a do tego prymitywne wałki. I widzę, że kręcisz dalej, wciąż mając postać zaangażowaną w konflikt. Co? Cantr był za mało ciekawy? Nie obchodzi mnie czy Kali pasie ze mną moje krowy, czy też idzie je podpieprzyć mojemu przeciwnikowi - wszelkie oszustwa psują grę tak samo. Wszystkim. Bojvingowie sami się prosili o wyrżnięcie, wręcz z niespotykaną jak na nich konsekwencją, a Łowcy jedynie wykorzystali pretekst - nie mogę mieć żalu, choć zaprezentowana wizja Cantra mi nie odpowiada. Może jedynie o to, że niektórzy zrobili to nazbyt 'skwapliwie'. Po raz kolejny zachciało mi się grać 'uczciwie' to dostałam, co chciałam - można powiedzieć, że sama wykopałam grób Arwęsowi jako osoba równolegle prowadząca Agnathę. Zabawne, prawda? Dużo fajnie odgrywanych postaci zginęło, w tym i niewinnych. Kolejne pewnie też zginą. I nie sądzę, żeby dzięki temu Cantr stał się bogatszy i ciekawszy. Tym bardziej, że śmiem twierdzić, iż Bojvingowie są zjawiskiem wyjątkowym w polskiej strefie, jeśli chodzi o dorobek kulturowy. Całość przypomniała mi słynną rewolucję vlotryańską - ot, podcinanie wspólnej gałęzi, na której siedzą wszyscy. I znów nie obyło się bez wtrętów OOC po obu stronach. Constans. Mam nadzieję, że przynajmniej komuś ten klasyczny hack'n'slash sprawił kupę radości. U mnie głównie to była przewaga kupy.

Żal, że Arvense i inne postacie zginęły w tak głupi sposób. Bo niby w imię czego?
Tutaj jeszcze pozdrowienia dla laurki - mówiłam, że jak walnę posta o Arwęsie, to na całą stronę? Mówiłam.

Schluss. Cantr już nie będzie dla mnie taki zielony.